Douala
Przed wyjazdem jestem trochę poddenerwowany.Muszę pozamykać parę prywatnych spraw, a w dalszym ciągu jeszcze nie jest jasne, czy dostaniemy wizy.
W mojej ocenie wiza to sztuczny twór decydujący czy spocony, otyły urzędnik na przejściu granicznym jako Pan i władca wyda zgodę na przekroczenie magicznej linii oddzielającej to co znamy, od tego co nieznane i tajemnicze. Czyli takie urlopowe ‚być albo nie być’.
Zamiłowanie do biurokracji w krajach rozwijających się jest dla mnie niepojęte. Czym biedniejszy kraj, tym bardziej tonie w formularzach, zaświadczeniach i pokwitowaniach. Prawdopodobnie świadomość tego, że każda działalność człowieka jest udokumentowana, daje rządzącym przeświadczenie, że wszystko jest pod kontrolą, natomiast obywatele mogą poczuć, że ktoś tam na górze się nimi interesuje, przecież nikt nie będzie zbierać informacji bez przyczyny.
Kolejnym fenomenem są kontrole drogowe. Również Kamerun nie odstaje od szeroko przyjętych w krajach rozwijających się standardów . Zwykle punkt kontrolny to drewniana budka, ustawiona gdzieś pomiędzy miastami, najczęściej przy bardziej ruchliwej drodze (chociaż to już nie jest regułą), zajęta przez żołnierza, rzadziej policjanta, w większości przypadków pozbawionego jakiejkolwiek broni, natomiast ubranego w wyjściowy mundur. Procedura kontroli jest niezwykle prosta. Autobus jest zatrzymywany, śpiący pasażerowie są budzeni, wszyscy wysiadają pokazując od niechcenia wybrany przez siebie pogięty i poplamiony dokument (w Afryce jest to zwykle pogięta, złożona na 4 kartka), a kontrolujący od niechcenia ten dokument przegląda. Obie strony przyjmują tą całą sytuacje z pokorą i nikt specjalnie nie protestuje zwłaszcza, że kontrola to doskonały czas na wykonanie zakupów warzyw i owoców, sprzedawanych na straganach rozstawionych w pobliżu budki kontrolera.
Pierwszą kontrolę przechodzimy na lotnisku. Nasze paszporty zyskują nową pieczątkę z nazwą miasta do którego dolecieliśmy – Douali.
Przechodzimy granicę i wchodzimy do dość dużej, słabo oświetlonej hali, w której na taśmie krążą różnej wielkości pakunki. Pomieszczenie ma kształt dużego kwadratu, na wprost drzwi, którymi weszliśmy, widać wyjście na zewnątrz, właściwie to tylko widać taksówkarzy próbujących wedrzeć się do środka. Na antresoli położonej po lewej stronie tłum gapiów obserwuje każde poczynanie pasażerów odbierających swoje bagaże. Panuje tłok, lepkie, ciepłe powietrze wypełnia całą pozostałą przestrzeń. Teraz do mnie dotarło – jesteśmy w Afryce.
W Kamerunie czas zatrzymał się 1 stycznia 1960r czyli w dniu, kiedy Kamerun przestał być kolonią. Przynajmniej takie można odnieść wrażenie patrząc na nasz hotel i budynki, które go otaczają. Tynk z resztkami farby odpada płatami, ściany pokryte są olbrzymimi wielobarwnymi zaciekami. Droga przed hotelem ma więcej dziur niż fragmentów z asfaltem.
Wieczór spędzamy w pobliskiej knajpie. Z głośników sączą się bardziej lub mniej afrykańskie rytmy, afrykanerzy piją dobrze znaną nam markę Guinness ‚Made in Cameroon’, ale najdziwniejsze jest to, jak bywalcy pubu wyglądają. Poubierani są w stroje będące mieszanką dobrze nam znanego luźnego stroju rodem z pubów europejskich z motywami stricte afrykańskimi.Przykładem jest pani, która siedzi naprzeciwko mnie. Ma czarną jak heban skórę, lekko pyzatą twarz. Ubrana jest w dżinsy i luźną bluzkę, na głowie ma założony gustowny afrykański ‚ręczniczek’.
no nie poznaje kolegi, się rozpisałeś jak nigdy 😉
coz zrobic, pytanie tylko czy to ktos czyta? 🙂